Tej prawdy nigdy nie poznasz do końca – moja rozmowa z Ojcem

Rozmowa Krzysztofa Neldnera z ojcem Zenonem, spisana w sierpniu 1981 roku. 

I co byś chciał wiedzieć o Powstaniu?
Czy mam ci mówić o wielkim zbiorowym heroizmie Warszawiaków, o bohaterstwie powstańców i ich zwycięstwach? A może o walczących dzieciach i o zagładzie całych oddziałów, w których co drugi żołnierz nie miał broni? Można też mówić o piekle pożarów i wspólnych mogiłach tysięcy ludzi pod gruzami walących się domów. Można mówić o cuchnących gangreną szpitalach, przeprawach kanałami, o bestialstwie hitlerowców, o gwałconych i mordowanych przez Własowców dziewczynach – można mówić i mówić.


Czy mam to powtarzać za Podlewskim i Kirchmayerem? Oni to zrobili na pewno lepiej.
Czytałeś przecież „Przemarsz przez piekło”, „Rapsodię Żoliborską” i „Powstanie Warszawskie”.
Tak… chciałbyś pewnie wiedzieć to, co nie zostało jeszcze napisane?
To posłuchaj!

Powstanie Warszawskie, jak odnotowała historia, pochłonęło 200 tysięcy istnień ludzkich. Ale przecież było to 200 tysięcy! okrutnych cierpień i śmierci – i jakże bolesnych strat dla tych najbliższych, którym udało się przeżyć. Warszawa – milion ludzi zrównanych w dniach walki jedną myślą i uczuciem, a po latach historii także jedną liczbą statystyczną – ten milion ludzi własny los przeżywać musiał sam. Była to jedna historia zawierająca milion wątków. Któż zdoła to opisać? Gdybym był dowódcą, politykiem, strategiem, być może potrafiłbym dziś przestawiać poszczególne pionki i figury, ale byłem jednym z miliona, który zna najlepiej jedynie wątek własnego życia, a całą resztę w strzępach i fragmentach. Co? Myślisz pewnie, że to, co mówię jest jakieś cierpkie. Gdzie jest ten powstańczy patos? Przecież śpiewano pieśni, a poeci układali wiersze. Tak! To było w dniach nadziei – wielkiej, ożywczej. To było w dniach zwycięstw. Ale w cuchnących kanałach nikt już nie śpiewał. A wiesz, co to jest gorycz klęski? Tam przeczytasz ile to pistoletów na wieść o kapitulacji powstańcy wymierzyli we własną skroń. Czy możesz zdać sobie sprawę z tego, jak miażdżąca jest świadomość, że nadludzki wysiłek, głód, cierpienie i śmierć twoich najbliższych – śmierć dziesiątków tysięcy ludzi – były daremne? Warszawa! Wielka, niezłomna, nieujarzmiona! Ech…

Posłuchaj. Mieszkałem na Żoliborzu – tym opisanym w Rapsodii – przy ulicy Krechowieckiej, w domu, w który od strony Wisły, stojąc jakby na skarpie, kończył tę ulicę. Poniżej były koszary niemieckie mieszczące się w Szkole Gazowej. Dom był pod ustawicznym ostrzałem zarówno od strony koszar, jak i CIWF – dziś AWF. W tych warunkach wszyscy mieszkańcy tego domu przenieśli się do piwnic. W domu tym jako Jan Adamczyk wynajmowałem pokój sublokatorski u p. Lucyny Olszewskiej (pod prawdziwym nazwiskiem zameldowany byłem przy ulicy Miodowej 7, gdzie było nasze rodzinne mieszkanie.
Otóż pani Lucyna stwierdziła, że dom ten stał się bardzo niebezpieczny i przeniosła się wraz z trzyletnim synkiem Krzysiem do znajomych przy ulicy Słowackiego. Wzdłuż ulicy Krechowieckiej, przecinając ulicę Słowackiego była zbudowana barykada. Następna, w kierunku Bielan, także przecinająca ulicę Słowackiego, znajdowała się przy domu Straży Ogniowej, gdzie stacjonowały oddziały powstańcze.
Było to dnia 6 sierpnia. Niemcy zaskoczyli oddziały znajdujące się w domu Straży Ogniowej. Wyciągnąwszy ludzi z piwnic domów przy ulicy Słowackiego pędzili ich przed sobą jako osłonę, chcąc sforsować barykadę na ulicy Krechowieckiej. Wśród owych ludzi znalazła się także pani Lucyna trzymając za rękę swojego Krzysia. Nie wiem, czy potrafisz wyobrazić sobie uczucia owych pędzonych ludzi i tragizm sytuacji, w jakiej znaleźli się obrońcy barykady.
Gdy chowający się za plecami kobiet i dzieci Niemcy byli już w pobliżu barykady, któryś z obrońców krzyknął: Padnijcie! Niemy tłum wykonał polecenie. Nagle mały Krzyś wyrwał się matce z rąk. Pani Lucyna nie widząc gdzie jest dziecko miotała się na środku jezdni wołając: Krzysiu! Krzysiu!
Zginęła. Czy jesteś w stanie ogarnąć rozpacz matki i wyobrazić sobie tę potworną uliczną arenę i dziejący się na niej dramat?

I to jest – mój drogi – fragment jednego z miliona wątków, a mówię ci o nim dlatego, że w tym bezimiennym tłumie ludzkim, który Niemcy pędzili przed swoimi czołgami szturmując warszawskie barykady, to jedno znam nazwisko, a także dlatego, że ów Krzyś był Twoim imiennikiem. To było jego dzieciństwo.

Ulica Krechowiecka. Ta ulica w „Rapsodii Żoliborskiej” często jest powtarzana. Pod numerem szóstym mieścił się tam bowiem szpital powstańczy.
O historii tego szpitala wyczytać możesz prawie wszystko. To wspaniała karta bezgranicznego poświęcenia i samozaparcia lekarzy, sióstr zakonnych i sanitariuszek – to historia ludzkiej ofiarności, zwłaszcza kobiet, mieszkanek tego bloku, które opiekowały się rannymi. Posłuchaj także i mnie. Pracowałem w tym szpitalu, a to, co chcę Ci powiedzieć może być jedynie nikłym tłem do tej historii.

Szpital – ciemne, ciasne i duszne piwnice. Szpital to także sutereny, do których przedostawało się słabe światło i ranni stłoczeni w nich do granic możliwości. Brakowało środków opatrunkowych. Zamiast bandaży używano dartą bieliznę pościelową i papier higieniczny. Brakowało leków, w tym przede wszystkim środków uśmierzających ból. Każde zejście do tego szpitala, to jakbym schodził na dno piekła. Cierpień ludzkich nie da się opisać… ten chłopak miał może 16 lat. W czasie ataku na Olejarnię na Marymoncie pocisk karabinowy strzaskał mu nogę w kostce. Miano mu amputować stopę. Opowiadano mi, że błagał lekarza, aby jeszcze poczekać, że może nie jest tak źle. Wdała się gangrena. Jakże ten chłopak cierpiał. Amputowano mu nogę pod kolanem.
Sala operacyjna to wydzielony kawałek schronu przedzielony kocem, poza którym leżeli ciężko ranni. Jedynym źródłem jaśniejszego światła były karbidówki, które zatykały się i kopciły. Przy nich odbywały się operacje. Byłem przy niejednej z nich trzymając w rękach taką właśnie karbidówkę.

Po jednym z bombardowań przyniosła matka do szpitala maleńkie dziecko, które miało strzaskaną główkę. Po obmyciu jej okazało się, że zdarta była górna część miękkiej i jeszcze nie uformowanej czaszki. Pulsował mózg. Dziecko cichutko kwiliło.

Jeżeli możesz jeszcze słuchać, to wiedz, że byłem także grabarzem w tym szpitalu. Nie chcesz zapewne, abym Ci wyliczał, ilu zastygłym trupom nie mogłem zamknąć ust i oczu, ilu nie mogłem wyprostować rąk i nóg, by złożyć je na nosze i wynieść ciasnymi zakamarkami piwnic i schodów. Ileż razy nie mogłem wymanewrować noszami, aby nieść zmarłego po schodach głową do góry, gdyż inaczej chlustała z niego brunatna, cuchnąca maź. Szpital …
Tak było od świtu do wieczora – a w nocy?
Raz tylko Padlewski w swej Rapsodii, i to od strony dość zabawnej, opisał kopanie rowów i pozycji obronnych.
No cóż – w czasie kopania ten nieszczęsny muzyk z Bodegi po prostu przestraszył się, gdy dopalająca się rakieta spadła mu na plecy. Byłem przy tym. Na tle powszechnego bohaterstwa – lęk i strach?
Posłuchaj zatem.
Klasztor Sióstr Zmartwychwstanek był w kierunku Powązek najdalej wysuniętą redutą powstańczą. Naprzeciw klasztoru znajdował się Instytut Chemii, który zajmowali Niemcy. Stąd też kierowali swoje ataki na klasztor. Dostaliśmy polecenie, by na przedpolu klasztoru wykopać rowy obronne i dobiegowe. Było to prawie pod samym nosem Niemców. Kopanie odbywało się w blasku rakiet wystrzeliwanych z Instytutu, pod koszącym ostrzałem z broni maszynowej i artylerii. Należało zachować absolutną ciszę i uważać, aby przy kopaniu ani łopata ani kilof, nie zadźwięczały trafiając przypadkiem na kamień.
Na stanowiska wychodziliśmy po kilkanaście osób. Byłem w którejś z kolejnych grup. Oczekiwaliśmy w kotłowni klasztoru. Na zewnątrz trwała kanonada, raz po raz w mury klasztorne waliła artyleria. Co jakiś czas z przedpola schodził lub wynoszono rannego. Czy możesz się dziwić, że czekając w kolejce zadawałem sobie pytanie, kiedy mnie tak będą nieśli. Czy bałem się? Nie! Miałem dość czasu, aby z determinacją na zimno wkalkulować sobie ryzyko śmierci.
Kopaliśmy już dość długo, gdy nagle przez naszą nieostrożność spowodowaliśmy istną lawinę niemieckiego ognia. W jednej chwili wszystko to, co zostało przez kilka godzin wykopane zaczęło się równać z ziemią.
Grunt był sypki – piaszczysty. Na wpół zasypani chcieliśmy przeczekać nawałę i rozpocząć od nowa. Przyszedł jednak rozkaz wycofania się. Zmienił on nagle wszystko. Rozkaz ten dawał mi szansę przeżycia. Wtedy dopiero zaczęliśmy się bać.
Nie wiem jak duże trzeba mieć siły, aby opanować lęk zwłaszcza, gdy jest się bezbronnym. Ktoś jednak nie wytrzymał. Zerwał się i pędząc na oślep w kierunku klasztoru uwiązł
w stercie pomiętych blach, czyniąc wiele hałasu. Co? Uśmiechasz się i dziwisz, jak można mówić o hałasie blach, gdy wokół eksplodowały pociski i granaty? Do eksplozji byliśmy przyzwyczajeni… ba, były zjawiskiem normalnym. Ale ten hałas był inny – obrzydliwie przeraźliwy. Wiedzieliśmy, czym był spowodowany. Wycofaliśmy się pojedynczo skokami.

A teraz powiem ci coś jeszcze.
Po wielu dniach kopania rowów i grobów, przebijania piwnic i dźwigania ciężkich wojskowych noszy, całe dłonie miałem pokryte rozlewającymi się pęcherzami. W rękach, mimo bandaży, nie mogłem już nic utrzymać. Był nalot „szaf”, wielopiętrowe domy waliły się do fundamentów. Gdy nastała cisza wybiegłem
z piwnicy i wraz z dziesiątkami innych ludzi zaczęliśmy przeszukiwać gruzy, ratować zasypanych. Odwalałem zwały muru, konstrukcje i połamane fragmenty mebli. Rannych przenosiliśmy natychmiast do szpitala, który szybko się zapełniał. Potem trzeba już było przenosić rannych do odleglejszych szpitali. Tak też niosąc wraz z kolegą na masywnych wojskowych noszach jakiegoś starszego mężczyznę z silnie krwawiącą raną brzucha znaleźliśmy się na Placu Wilsona. Plac pokryty był głębokimi lejami i zwałami gruzu. Ranny bardzo cierpiał. Staraliśmy się wybierać jak najprostszą drogę. Na środku Placu był zbiornik przeciwpożarowy, którego obrzeże stanowiło kawałek równego chodnika. Szliśmy więc krawędzią tego zbiornika, gdy nagle rozpoczął się ostrzał artyleryjski. Jeden z pocisków eksplodował w samym środku zbiornika. Podmuch odrzucił nas i runęliśmy wraz z rannym w jakąś wyrwę. Zanim zdołaliśmy się wyplątać z pasów od noszy, które mieliśmy na karkach, ranny zerwał się i zaczął uciekać. Usłyszałem wtedy głos kolegi: Trzymaj go – to szok. Poderwałem się by schwytać uciekającego. W tejże samej chwili wróciła także i moja świadomość. Poczułem nagle jak bardzo bolą mnie dłonie, na których wisiały już tylko strzępy bandaży. Dalej niosłem rannego podtrzymując nosze tylko samym pasem zawieszonym na karku.

Kapitulacja. Wiedzieliśmy, że będą nas wywozić do obozu. Ludzie pośpiesznie chowali gdzie kto mógł swój ocalały dobytek z nadzieją, że niedługo wrócą. Ze sobą brali najcenniejsze rzeczy, zwłaszcza odzież. Rozpoczynał się październik. Ja i Twoja mama nie wzięliśmy nic – tylko to, co na siebie. Przekonałem mamusię, że jak będziemy chcieli uciekać jakiekolwiek pakunki mogą stać się barierą psychiczna. Żal nam będzie je porzucić i możemy wpaść. Sprawdziło się to już następnego dnia. Przy wyjściu z piwnic Niemcy i Własowcy formując kolumnę marszową zabierali ludności zegarki, pierścionki, obrączki. Cały mój ekwipunek to był zawieszony na szyi futerał po lornetce polowej, w którym miałem jedynie domowe lekarstwa. Choć futerał ten zdradzał swoje pochodzenie Własowcy zbyt zajęci obszukiwaniem kobiet, nie zwrócili na niego uwagi. Przez ruiny miasta Niemcy kierowali nas na Wolę. Wokoło roztaczał się przerażający widok. Warszawa płonęła. Dochodziło nas głuche dudnienie. To artyleria radziecka ostrzeliwała lewy brzeg Wisły. Ulic, którymi nas prowadzono nie sposób było rozpoznać. Były to raczej wąwozy. Po obu ich stronach leżały stosy gruzu, z pośród których sterczały fragmenty zbombardowanych i wypalonych domów. Przejścia te – wąwozy, przebijały i uprzątały specjalne grupy robocze. Składały się one z mężczyzn wziętych z już wcześniej opanowanych przez Niemców dzielnic Warszawy.
Właśnie pochód nasz mijał jedną z takich grup, a że na jezdni było bardzo ciasno, każdy z niej wtykał nam w ręce wszystko, co tylko miał do jedzenia. Ja otrzymałem kawałek słoniny. Była to stara zjełczała słonina. Od wielu dni właściwie nie wiele jadłem – jakieś zielone robaczywe suchary robione z kartkowego, okupacyjnego chleba. Zjadłem ją łapczywie.
Nie wiele upłynęło czasu, jak poczułem, że zaczynają palić mnie wnętrzności. Ból żołądka zapierał mi dech. Nie mogłem iść. Podtrzymywany przez mamusię dowlokłem się wraz z transportem do kościoła znajdującego się na krańcach Woli. Tam mieliśmy wszyscy nocować przed ostatecznym wymarszem do obozu w Pruszkowie. Chociaż mamusia obiegła wszystkich ludzi koczujących w kościele, nikt nie mógł niczym pomóc. Miałem wysoką temperaturę i bardzo chciało mi się pić. I wtedy właśnie któryś z wachmanów zawołał w kościele, żeby kilku ludzi przyniosło wodę dla całego transportu. Nie mogąc prawie utrzymać się na nogach zgłosiłem się biorąc wskazany mi przez wachmana kocioł do gotowania bielizny. Poszło ze mną jeszcze kilku innych mężczyzn. Wiader i kotłów było pięć, czy sześć, a kościół pełen ludzi. Tuż za kościołem był zbiornik przeciwpożarowy w kształcie odwróconego, ściętego ostrosłupa, do którego schodziło się po klamrach. Na dnie tego zbiornika była woda pokryta zieloną zawiesiną. Pływały w niej połamane gałęzie drzew. Byłem w oficerkach, zszedłem więc do zbiornika i stanąwszy w wodzie piłem ją bez końca. Sił starczyło mi na tyle, aby tylko raz przynieść kocioł z wodą. Potem rozpoczęła się orgia bólu i torsji. To trwało do świtu. Raz po raz zmuszony byłem wychodzić z kościoła. Noce były zimne.
W latrynie urządzonej pod murami kościoła, między dwoma jego zewnętrznymi filarami, spotkałem młodego chłopaka, który rozbierając się bardzo szeleścił. Wytłumaczył mi, że z powodu zimna okręcony jest cały papierami. Na moje zdziwienie, że przecież w Warszawie ludzie zostawili w piwnicach nie jeden sweter czy palto, wzruszył jedynie ramionami. Wiedziałem już, że jest to chłopak z Kampinosu, z okolicznej biednej wsi, gdzie nauczył się zimą zawijać stopy w gazetę, aby mu w lichych butach nie marzły. Przyszedł bronić Warszawy i jak wielu powstańców wyszedł z ludnością cywilną.
Rano transport ruszył w kierunku Pruszkowa. Naszło mnie zwątpienie czy dojdę. Chciałem zostać, lecz wiedziałem, co robią Niemcy z tymi, co zostają. Poszedłem. Z Woli kierowano nas w stronę Włoch. Mijając domostwa mieszkańcy rzucali nam zza płotów i zarośli owoce i jarzyny. Do mnie doleciała duża cebula. Spękanymi od gorączki ustami obdzierałem jej płatki i ssałem sok. Uszliśmy kawał drogi, opodal drogi w rowie leżał starzec i wyciągając ku nam ręce błagał, aby go zabrać. Gdy zostanę – mówił – Niemcy zastrzelą mnie. Jego oczy wpatrywały się we mnie. Byłem bez bagażu. Czyż miałem mu tłumaczyć, że sam ledwie trzymam się na nogach? Wziąłem go wiec na plecy i niosłem. Był to niemal szkielet ludzki, stanowił jednak dla mnie olbrzymi ciężar. Uszliśmy tak już kawał drogi, gdy podeszła do mnie mamusia i mówi: Zenku! On nie żyje. Nie wiedziałem, że skonał mi na plecach. Nie wiedziałem jak długo niosłem trupa.

We Włochach idąc do Pruszkowa trzeba było przejść przez tory kolejowe. Właśnie na torach tych manewrował pociąg i szlaban był opuszczony. Czoło pochodu zatrzymało się, a reszta bezwolnie napierała do przodu. Zrobiło się zamieszanie. Wrzask żandarmów i wachmanów miał przywrócić ład. Wtedy pierwsza uciekła mamusia. Wpadła do pobliskiego domu. Tam natychmiast spotkała się z ogromną życzliwością mieszkańców.
Tu muszę Ci Krzysiu coś dopowiedzieć. Woda! Zawsze jej brakowało. Ceglany pył, dym i sadze wtłaczane do piwnic każdym wybuchem, a potem kłęby kurzu wydobywające się spod nóg tysięcy wygnańców, którzy ledwie nimi powłóczyli, stworzyły na twarzach ludzkich upiorny makijaż. W nim żłobiły sobie koryta strużki potu, zostawiając jasne wstęgi.
A potem, gdy tylko mamusia znalazła schronienie i powiedziała, że musi iść szukać męża, w mgnieniu oka znalazł się ręcznik, mydło, woda i czysta sukienka. A pociąg wciąż manewrował. Wtedy jakaś młoda dziewczyna, mieszkanka Włoch, dołączyła do mamusi. Idąc z dala od kolumny szukały mnie. Podniesiono szlaban. Wachmani zaczęli popędzać kolumnę i znowu zrobiło się zamieszanie. Korzystając z niego, mamusia i owa nieznajoma dziewczyna podeszły do mnie i biorąc pod rękę wolnym krokiem wyprowadziły z transportu.
Tu zaczyna zacierać się już moja świadomość. Pamiętam tylko, że siedziałem wciśnięty głęboko w zieloną otomanę, taką samą, jaka była przed laty w naszym domu. Miała nawet te same wytłaczane w aksamicie wzory. Tuż, niemal przy moich ustach, stał na stole talerz, a na nim jakże polskie danie – kartofle, kapusta i schaboszczak. Było mi dobrze, ciepło, bezpiecznie. Straciłem przytomność.

Nie wiem Krzysiu czy to, co usłyszałeś zaspakaja Twoją ciekawość. Powtarzam Ci raz jeszcze – byłem jednym z miliona. Mój udział w Powstaniu był bardzo niewielki wobec tych, którzy w walce oddali swe życie. Ja żyję. A to, co wypadło mi przejść nie równa się gehennie setek tysięcy mieszkańców Warszawy, którym okupant bestialstwem swym zgotował okrutny los.
Tej prawdy nigdy nie poznasz do końca.